Inna przestrzeń

Kolejny artykuł w miesięczniku W Centrum Polski o ciekawych osobach ich pasjach i zamiłowaniach. Tym razem mamy możliwość bliżej poznać w tym cyklu już piątego mieszkańca Zielonej Góry.

Zaczęło się w latach sześćdziesiątych od wujka Jurka. Wujek hodował rybki i to te rzadko spotykane – beckfordy, ornatusy… W łódzkim mieszkaniu w bloku miał całą ścianę akwariów. Kiedy się tam weszło, przenikało się w inną przestrzeń. W akwariach był najprawdziwszy podwodny las. Całe piękno wodnej przyrody. Mały Robert był zauroczony – ta kolorystyka i to coś niezwykłego, że można niewielki podwodny świat zamknąć w jednym pojemniku. Przyroda fascynowała go od zawsze. W Łodzi, na ówczesnym Olechowie, gdzie mieszkał w dzieciństwie, na każdym kroku miał z nią styczność – łany zboża za przydomowym płotem, sady czereśniowe między ulicami Przetwórczą a Olechowską. Nawet do szkoły szło się na skuśkę przez pola. Po lekcjach dzieciaki łapały motyle i polne koniki, a po deszczu Robert szukał w kałużach – jak tłumaczył potem mamie – „wodnych zwierzątek”. Zwykle dostawał później od niej lanie, bo kto by pozwolił dzieciakowi utytłanym z dworu do domu wracać?

***

Najpierw miał zwykły weckowy słoik – w nim gupiki i danie – a potem malutkie, pięciolitrowe akwarium. Kiedy dorósł do podstawówki, tata wyszykował mu duże, przeszło dwustulitrowe, akwarium z kaflowego, kuchennego pieca. Szyby powstawiał w żelazne ramy. Niedaleko ich domu, w pobliżu elektrociepłowni, był staw. Ojciec zrobił mu więc z pończochy siatkę, którą chłopiec łowił w tym stawie plankton. Pokarm dla rybek, jak się wtedy mówiło: robaczki. Początek prawdziwej, wielkiej przygody z akwarystyką to w wydaniu Roberta Borkowskiego czas, kiedy wraz z żoną przeniósł się do bloku na łódzkim Żabieńcu. Wygrał ogłoszony przez spółdzielnię mieszkaniową przetarg na zagospodarowanie pomieszczeń po blokowej pralni i zainstalował w niej akwaria. Najpierw trzymał ryby ciepłolubne: skalary, ramirezy, guramie… Było się z czego cieszyć. W osiemdziesiątym szóstym roku ślepca meksykańskiego – rybę, której z wiekiem zarastają oczy – kupił od niego łódzki ogród zoologiczny. Za najdroższą parę skalarów z kolei dawano mu nawet tysiąc złotych, ale odmówił sprzedaży. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku swą pasję postanowił zmienić w zawód. Pracując w zakładach mięsnych – z wykształcenia Borkowski jest masarzem – na akwarystykę zaczęło brakować czasu. Niektóre robaki na pokarm dla rybek można było łowić tylko w nocy. Pan Robert przyjeżdżał nad ranem znad stawu do domu i dwie, trzy godziny później jechał do pracy. Miał dość. Zarejestrował się więc jako hodowca i zaczął płacić podatki. Teraz koniunktura jednak nie taka jak kiedyś. Od czterdziestu lat ceny ryb na giełdzie się nie zmieniły. Najdroższy malutki welon kosztuje dwadzieścia pięć złotych, a za parę, którą w celach rozrodu od czasu do czasu sprowadzić należy z Indonezji czy z Chin zapłacić trzeba kilka tysięcy. Hodowca to zawód jak wiele innych – cudów nie ma, ale wyżyć można. Największy hodowlany sukces pana Roberta to ramirezy. Nieduże rybki z czarnym mieczykiem na grzbietowej płetwie – odmiana z Amazonii. Ich hodowla dawała mu najwięcej satysfakcji, bo te rybki wymagają wody o specjalnej kwasowości. Poza tym to właśnie od momentu, kiedy zaczął je rozmnażać, rozpoczął zarabianie pieniędzy. Nie został jednak przy ramirezach, ponieważ – tak jak skalary i paletki – potrzebują ciepłej wody. Borkowski płacił duże pieniądze za prąd, a ceny rybek dyktuje rynek, nie indywidualny hodowca. Jak dla sklepikarza któraś w Polsce zbyt droga, to może ją sobie sprowadzić z zagranicy. W akwarystyce choćby Czesi są mocni. Prócz niezaprzeczalnej przyjemności, hodowla ramirezów przyniosła mu też dużą przykrość – pomór ryb spowodowany odłowionym w Parku Julianowskim zatrutym planktonem. Któregoś dnia przed laty dał rybkom jeść i jak zwykle poszedł na obiad. Kiedy wrócił, ryb już nie miał. Padło mu półtora tysiąca ramirezów. Nie mógł powstrzymać płaczu – godzina i stracił wszystko, o co zabiegał przez kilka miesięcy. Teraz Borkowski hoduje ryby zimnolubne – welony. Pochodzącą z Azji odmianę ozdobnych karasi. W pomieszczeniach dawnej obory w osiemdziesięciu akwariach z ośmioma tysiącami litrów wody ma ich kilka tysięcy. Mówi, że to średnia hodowla. Mimo to sam nie dałby rady jej poprowadzić. Wciągnął w to żonę. Musiała w to wejść. A zaczęło się od gupików… Te rybki mają to do siebie, że samiczki zjadają swoje młode i pani Kasia musiała je odławiać. Matkowała gupikom i własnym dzieciom. Od lat w domu Borkowskich wszystko kręci się wokół rybek. I to nieprawda, że w przeciwieństwie do psów czy kotów rybki nie potrafią dać człowiekowi poczucia bliskości. Wprawdzie nie reagują na wezwanie, ale pokazują w wodzie swą niezależność. Na oczach ludzi samce potrafią starać się o przychylność samic i według hodowcy-pasjonata to piękno w całej okazałości. Ryby można też nauczyć, by jadły z ręki. Para skalarów, za którą Borkowskiemu dawano tysiąc złotych, potrafiła natomiast zadbać o swoje bezpieczeństwo. Kiedy ich hodowca wkładał rękę do akwarium, samiec podpływał i ją dziobał – bronił samicy.

***

W dzieciństwie pan Robert często jeździł z mamą na grzyby. Ze stacji Łódź Widzew dojeżdżali do Justynowa, a stamtąd Lasem Gałkowskim dochodzili do Zielonej Góry. Już wtedy był z tym terenem związany. Wychowany w domku jednorodzinnym, będąc dorosłym w łódzkim bloku czuł się jak w klatce. Dwadzieścia dwa lata temu wraz z żoną i dziećmi sprowadził się więc do Zielonej Góry, gdzie może być z przyrodą na ty. Kto wie, czy niekiedy ku swemu utrapieniu nawet nie bliżej. W Zielonej Górze Borkowscy mają trzy hektary ziemi i teraz już tylko jeden staw. Mniejszy, w którym hodowca łowił plankton dla ryb, bobry mu zasypały. Staw był głęboki na półtora metra, a dziś wody po kostki. Bobry porobiły podkopy w bokach stawu i w ten sposób go przysypały. Ze czterdzieści nor wykopały. Strach wokół stawu przejść, bo grunt się zapada. Gryzonie wycięły mu też wiele drzew, które rosły naokoło stawów. Z pięciuset brzóz pięć zostało. Mało im było brzóz, to migrujące Miazgą wzięły się za sosny. Ta rzeczka jest granicą ich posesji i Borkowscy musieli przyjąć do wiadomości, że wszyscy, którzy mają stawy w pobliżu Miazgi, mają z bobrami problem. Natura ma swoje prawa, ale teraz po „robaszki” dla rybek nasz akwarysta musi jeździć do Justynowa na Marysinek i dalej – nawet za Łódź w kierunku Aleksandrowa. Czym jednak byłoby życie bez pasji…? Z miłością do akwarystyki pan Robert po prostu się urodził. Kiedy robi się coś od wczesnego dzieciństwa, ma się to głęboko we krwi. Po prostu w człowieka to wrasta.

K.S.

1 thoughts on “Inna przestrzeń

  1. Ludzi Dobrego Serca z pasją jak Robert, nigdy nie jest za dużo, tak trzymaj .

Comments are closed.