Przedruk artykułu z miesięcznika Gminy Andrespol „W Centrum Polski” nr 11/2019
Zapraszam do przeczytania artykułu o Krzysztofie Kalinowskim pasjonacie obrazowania świata z Zielonej Góry
W tym cyklu poznajemy kolejną ciekawą, pełną pasji, osobę z naszego sołectwa.

Fotografia to samorealizacja. Wyzwolenie od wiecznych życiowych kompromisów. Z aparatem pan Krzysztof czuje się niezależny. Ta wolność to warunek konieczny, by dać sobie szansę tworzenia rzeczy pięknych. Link do galerii zdjęć
Ze zdjęciem pejzażu jest jak z aktem kobiety – ciekawsza, gdy przysłonięta. Odnosząc się do tej zasady z respektem, w fotografii pan Krzysztof obrazuje świat „poprzez coś”. Pokazuje przestrzeń przez pryzmat pierwszego planu, przez kolor, światło… Poprzez cień lub celowo dodany element, który przekomponowuje rzeczywistość, dodając jej dramaturgii. Zdjęcie powinno przedstawiać coś więcej niż tylko pejzaż oczywisty – musi prezentować dramaturgię miejsca. Świat jest zbyt przejrzysty, by go tak po prostu w oczywisty sposób fotografować. Krzysztof Kalinowski z Zielonej Góry zrobił w życiu kilkanaście tysięcy zdjęć. Jego zdaniem różnica między fotografią artystyczną a zwykłą jest taka, jak ze sposobem podejścia do otaczającego nas mikrokosmosu – albo w niego wchodzimy, albo oglądamy przez szybę. Artysta fotografik zawsze przestrzeń interpretuje, a amator po prostu pstryka.
***
Pierwszą wystawę w Biurze Wystaw Artystycznych w Łodzi Kalinowski miał jeszcze podczas nauki w łódzkim XXVI LO. Wraz z kilkoma innymi kolegami ze szkoły prezentował na niej fotografie, ale i grafiki, bo jego przygoda ze sztuką zaczęła się od rysunku. Dla zabawy sporo rysował już w szkole podstawowej. Bawiąc się ołówkiem lub farbami, wchodził w inny świat. Dziś dałoby się powiedzieć, że w przestrzeń, w której mógł znaleźć się w środku narracji. W czwartej klasie podstawówki nastąpił przełom. W ramach pracy domowej z plastyki narysował siebie odrabiającego lekcję – dłoń przy zeszycie, tył pochylonej nad nim głowy… Na drugi dzień nauczycielka nie mogła dać wiary: – Praca niesamodzielna – wyrokowała – kto dziecku to narysował?! Nikt. On sam, bo tamten rysunek był dla niego sposobem wyrażenia samego siebie. Po raz pierwszy tak wyraźnie uświadomionym. Plastyczne pasje zaszczepił w nim ojciec, który świetnie rysował. Rysowanie syna było jego niespełnionym powołaniem. Szybko się jednak okazało, że fotografowanie daje Krzysztofowi więcej przyjemności. Chodziło o coś jeszcze, o… artystyczne lenistwo – nad obrazkiem trzeba pracować dwa tygodnie. Nad fotografią dwa dni. W obu dziedzinach sztuki talent to jedna dziesiąta, reszta to praca. Na Wydział Operatorski i Realizacji Telewizyjnej Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi – gdzie dziś jest wykładowcą – pan Krzysztof dostał się za trzecim razem. Ojciec był rozgoryczony. Chciał, żeby syn szedł do Akademii Sztuk Pięknych. Chłopak wybrał filmówkę. Poszedł tam z myślą, że pozostając wiernym sztuce, łatwiej będzie mógł zarobić na chleb. Już podczas studiów rozpoczął współpracę operatorską z Łódzkim Ośrodkiem Telewizyjnym. Na etacie w telewizji był osiemnaście lat. Filmowanie nie dawało i nie daje mu jednak szansy pełnej samorealizacji. Operator musi filmować okiem reżysera. Praca zarobkowa to ciągłe chodzenie na ustępstwa. W telewizji tylko przez cztery lata – prowadząc co dwa tygodnie program „Sztuka fotografii” – miał szansę w pełni łączyć pasję z pracą zawodową. Szczęśliwy czuł się także w czasie zajęć nad kręconym w dwa tysiące piątym roku na Białorusi programem „Ojcowizna”. Ujęcia filmowe realizował tam dokładnie tak, jak sam postrzegał otaczającą go rzeczywistość, bo wydawcą tego dokumentu była jego przyszła żona Katarzyna Jagodzińska. Przewodnikiem naszej ekipy telewizyjnej za Bugiem był Stanisław Poczobut-Odlanicki, ojciec białoruskiego opozycjonisty Andrzeja Poczobuta, który podczas pobytu łodzian za wschodnią granicą został aresztowany. Kiedy się o tym dowiedzieli, nasi filmowcy zebrali dwa tysiące dolarów na wykup młodego człowieka z więzienia. Czas robienia „Ojcowizny” to w życiu zawodowym Krzysztofa Kalinowskiego jeden z najpiękniejszych okresów. Także dlatego, że mógł się wtedy przekonać, jakie barwy i odcienie przybiera tęsknota Polaków ze Wschodu za krajem ojców. Teraz Kalinowskiemu marzą się zdjęcia do filmu historycznego o polskiej szlachcie XVII wieku. Uważa jednak, że zbyt mało książek dotąd o tym przeczytał.
***
W pracy zawodowej – chcąc czy nie – operator kamery kreuje rzeczywistość, a w fotografii pan Krzysztof wchodzi w zastaną przestrzeń i fotografuje ją tylko wtedy, gdy plan wywołuje często irracjonalne, niedające się zamknąć słowem – czasem magiczne wręcz – emocje. Tak powstały cykle zdjęć: „W drodze”, „Czekając na…”, „Powroty”. Patrząc na te fotografie, ma się pewność, że ich autor w tych seriach czuł się spełniony. Bywało – i nadal bywa – że jadąc samochodem, nagle się zatrzymywał, by uchwycić w obiektywie jakiś niepowtarzalny moment rzeczywistości. Prócz pejzaży Kalinowski tworzy też portrety. Chodzi w nich o prawdę o fotografowanym człowieku, ale także – podobnie jak w pejzażu – o chwilowy nastrój uwiecznianych postaci. Fotografia to samorealizacja. Wyzwolenie od wiecznych życiowych kompromisów. Z aparatem pan Krzysztof czuje się niezależny. Ta wolność to warunek konieczny, by dać sobie szansę tworzenia rzeczy pięknych. Kiedy widzi się nieuchwytne piękno krajobrazu, kiedy uwiecznia się na zdjęciu ulotną chwilę poruszanych szemrzącym wiatrem traw, to tak jakby sfotografować ten szmer właśnie i czas. Nasz fotografik doskonale pamięta przerwaną rozmowę sprzed lat z Franciszkiem Starowieyskim… W Kazimierzu nad Wisłą późnym popołudniem siedzieli przy piwie i nagle wielki malarz spojrzał na światło zachodzącego słońca, gwałtownie wstał i powiedział, że musi to namalować. Twórca z Zielonej Góry wykorzystuje aparat jak pędzel. Fotografia jest dla niego relaksem i emocjonalnym oczyszczeniem. Miło jest mieć świadomości, że z otaczającej rzeczywistości potrafi się dać odbiorcy to coś nieuchwytnego, czego inni nie potrafią dostrzec. Czasem coś dramatycznego, co na pierwszy rzut oka wcale nie musi być oczywiste. Miło i katarktycznie. Trzy lata temu Krzysztof Kalinowski wystawiał swoje fotografie w galerii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej. W ciągu ostatnich dwóch lat dwukrotnie w Poleskim Ośrodku Sztuki. Miał też wystawę w łódzkim Akademickim Ośrodku Inicjatyw Artystycznych. Wszędzie tam prezentował pejzaże. Te ekspozycje były jak obiady czwartkowe u króla Stasia – spotkania ze znajomymi, dyskusje, atmosfera wymiany myśli. Konfrontacja ze światem artystów. Największy komplement, jaki w życiu pan Krzysztof usłyszał, to słowa związanego z filmówką profesora Mirosława Ledwosińskiego, który powiedział, że jego fotografie to nie zdjęcia, ale obrazy. Ktoś inny porównał te prace do romantycznych dzieł malarskich angielskiego pejzażysty Williama Turnera, ale pan Krzysztof wolałby, aby jego fotografie porównywano do obrazów francuskiego postimpresjonisty Paula Cézanne᾿a. Pejzażowa nieoczywistość, nieuchwytny dla wielu wyimek czasu i droga – to lejtmotywy twórczości fotograficznej Krzysztofa Kalinowskiego, który mówi o sobie, że jest właśnie człowiekiem drogi. Że choć przeszedł pół życia, w świecie sztuki nie odnalazł jeszcze swojego miejsca – cały czas podróżuje i szuka. K.S.
Jeżeli Ty lub sąsiad masz jakąś pasję, umiejętność, opowieść którą chciałbyś się podzielić z innymi zgłoś się. Dzięki temu wszyscy staną się bogatsi o coś ciekawego co dzięki Tobie stanie się im bliższe.